niedziela, 22 maja 2016

Znalazczyni ciał w akcji, czyli o książce, na której się wyżywam, chociaż mi się spodobała. Książkowe tyrady #1.

Ukryte Kimberly Derting to mieszanka gatunków, jednak przede wszystkim - powieść dla młodzieży. Historia podąża tropem Violet, której w normalnym życiu przeszkadza jej przyciągający ją do śmierci dar, magnetyzm martwych ciał zwierząt i ludzi oraz ich zabójców. Mimo przeszkód stara się być zwykłą nastolatką, a pomaga jej w tym jej najlepszy przyjaciel Jay. W momencie, gdy poznajemy naszą główną bohaterkę, zakochuje się ona we wspomnianym przyjacielu i za wszelką cenę stara się ukryć swoje uczucia do niego, usiłując pozostawić łączącą ich przyjaźń w stanie nienaruszonym. Jednak rozterki sercowe Violet zostają, co jakiś czas, spychane na dalszy plan, gdy na drodze dziewczyny stanie ciało martwej dziewczyny. Bohaterka postanawia wykorzystać swój dar do odnalezienia mordercy, balansując na granicy niebezpieczeństwa. Jednocześnie relacja między nią a Jayem zaczyna się psuć.



Jedno trzeba przyznać Kim Derting - napisała naprawdę wciągającą historię, która rzeczywiście trzyma w napięciu. Przez większość lektury ma się wrażenie, że zaraz wydarzy się coś bardzo złego. Może język nie jest jakoś wyszukany, a bohaterowie nie tak wielowymiarowi, jak mogliby być, jednak powieść miło się czyta. Nie zdradzę Wam więcej w części bez spoilerów. Przekonajcie się sami, przeczytajcie książkę (pożyczcie z biblioteki lub kupcie na stronie Wydawnictwa Nasza Księgarnia).


Nie ukrywam, że przeczytałam tę powieść jednym tchem niemal bez przerw. Również mimo wszystkich uproszczeń zastosowanych przez autorkę, naprawdę spędziłam miło czas podczas czytania tej książki. Jednak mimo wszystko nie jest to lektura doskonała i mam kilka rzeczy, na które muszę się powyżywać, a niektóre rzeczy pochwalić i nie będę unikać przy tym spoilerów. Jeśli nie czytałaś/eś książki ta część może zepsuć Ci lekturę!

Czujcie się ostrzeżeni. A teraz kilka słów od serca.


Z początku naprawdę polubiłam postacie wokół których obraca się akcja. Nasza główna bohaterka, Violet wydaje się sympatyczną dziewczyną i stara się być tak normalna na ile pozwala jej dar. Przyjaciel, w którym nieopatrznie się zakochała jest dla niej bardzo ważny i w sumie nie jest w stanie bez niego funkcjonować.


Jay z początku również wydaje się bardzo w porządku, całkowicie rozumie potrzeby swojej przyjaciółki wynikające z jej nietypowej umiejętności i wspiera ją jak może. Jest troskliwy, zabawny, mimo nagłej popularność wśród płci przeciwnej nie jest zarozumiały.
Dalej mamy rodziców Vi, o których niestety niewiele wiemy. Z początku myślałam, że ojciec dziewczyny umarł albo zniknął, bo przez dłuższy czas nie ma o nim ani jednej wzmianki. Jednak gdy wreszcie się pojawia, okazuje się, że ma niezły kontakt z córką i troszczy się o nią. Niestety nie jest nam dane dowiedzieć się o jego relacji z żoną. Matka Vi jest stereotypową artystką, która próbuje być mamą - w przerwach od malowania obrazów podgrzewa mrożoną lazanię. Oczywiście troszczy się o córkę, ale nie okazuje jakoś wylewnie swoich uczuć. Więc praktycznie matka i ojciec Vi stanowią jedną figurę oznaczoną jako Rodzice.


O wujku Violet nie wiemy zbyt wiele poza tym, ze jest młodszym bratem jej ojca, ma rodzinę - żonę i dwójkę dzieci, no i oczywiście musi być szefem policji. I tyle.


Mała liczba bohaterów czyni świat przystępnym, mimo że jest przez to także znacznie ograniczony. (Violet, Jay, rodziców Vi, wujkek Vi). Całkiem przyjemnie, daje to przestrzeń rozwojowi postaci i zgłębianiu ich cech charakteru. Niestety autorka nie uraczyła nas bogactwem relacji między protagonistką a pozostałymi bohaterami, po prostu zaznaczając, że jakieś związki między Vi a pozostałymi istnieją. Jedyną rozbudowaną relacją w powieści jest ta między Vi a Jayem i tylko ona jest rzeczywiście interesująca. Czasem również ta relacja jest bardzo irytująca. Głównie ze względu na niezdarność i beztroskie podejście Violet oraz heroiczne przedstawienie Jaya jako rycerza na białym koniu, który ZAWSZE pojawia się w odpowiednim momencie, by wybawić ją z opresji (szczególnie, że nie zawsze jego nagłe pojawienie się ma logiczne wytłumaczenie): gdy Violet się potyka, Jay podnosi ją, niesie przez pół lasu, opatruje jej rany. Gdy Violet jest napastowana przez innego chłopaka, Jay tajemniczo zjawia się by obić natarczywemu koledze pysk. Gdy morderca ściga Violet, Jay zjawia się znikąd, nieświadomie odstrasza napastnika i jest w odpowiednim miejscu, by ocalić Vi po upadku. Gdy Violet jest bliska śmierci z rąk mordercy, Jay staje na drodze strzału. Brakowało go tylko w tym lesie, w trakcie poszukiwań zaginionej dziewczyny. Uhhh…


Mimo, że na początku uwielbiam Jaya za bycie kochanym, słodkim i troskliwym, to później przeradza się w zaborczego bubka, który uważa się za zdobywce, nie zaś za partnera Violet. To wkurza, nawet bardzo. No i ta jego heroiczność i zjawianie się znikąd. Mimo wrażliwego charakteu i swojej niezdarności, Violet mogłaby w wielu tych sytuacjach poradzić sobie sama i to umocniłoby jej postać. A tak mamy jedną postać w dwóch, z których każda jest niepełna przez to że bezwarunkowo potrzebuje drugiej. Jay również zachowuje się dosyć niezrozumiale przez większość powieści - jest nadęty, obrażony, sfochowany, nie odzywa się do głównej bohaterki. Później tłumaczy się zazdrością - albo raczej prawie nie tłumaczy? Kiedy jednak postać nie obnosi się z pewnością siebie i zaborczością jest wciąż bardzo sympatyczna, jednak niestety nie zdarza się to często. Dla tych chwil, przebłysków warto czytać dalej.


Gdy do wiru postaci zostaje dorzucona grupa przyjaciółek Violet i kilka pobocznych postaci - są one tylko wytrychem do wyjścia z konkretnej sytuacji. Bo główna bohaterka nie może iść na zakupy z mamą lub najlepszym przyjacielem, tylko z bandą koleżanek. Koleżanki muszą zaciągnąć ją na imprezę, na której musi zostać napastowana przez kolejną postać-wytrych, która jest klinem między nią a Jayem. Koleżanki również muszą zostawić ją w tyle, żeby morderca mógł ją dopaść. Te koleżanki są tylko tym. Vi nie ma z nimi prawie żadnego kontaktu poza tymi wypadami, które muszą się zdarzyć, żeby popchnąć akcję do przodu.


Mnogość tych płaskich postaci zaciera bardzo obraz głównej intrygi i stwarza nieprzyjemne wrażenie wciśnięcia postaci na siłę. Moim zdaniem o wiele lepiej zagrałaby mniejsza ilość postaci-wytrychów z rzeczywiście rozbudowanym zapleczem, które miałyby jakiś większy wkład i znaczenie w życiu bohaterki, a może nawet nowa koleżanka, którą poznawalibyśmy równolegle z protagonistką.


Przyjaciółki Violet mogły być wspaniałe, jednak dziury fabularne i nieświadomość kto o czym wie frustruje i sprawia że wszystkie stają się głupie i nieodpowiedzialne, pomimo wcześniejszych przesłanek. Jedna z przyjaciółek droczy się z pozostałymi, insynuując że jest lesbijką, na co narrator od razu prostuje, że to tylko takie żarty, bo dziewczyna za bardzo lubi chłopaków. Wyszło to bardzo brzydko i homofobicznie.


Poza tym przyjaciółki też pojawiają się niejako znikąd. Na początku mamy tylko duet Vi-Jay, a potem nagle okazuje się, że Vi ma też grono przyjaciółek do plotkowania, a Jay grono kumpli do chwalenia się samochodem. Who knew? Jak oni znajdują na to czas? Bo przecież kiedy się nie widzą, to akurat gadają przez telefon - przynajmniej tak twierdzi narrator w ekspozycji.


Po oczach razi podobieństwo pomysłu autorki do serii o Oddzie Thomasie Deana Koontza (I przyznaję, że nigdy nie przeczytałam żadnej z książek z serii, ale przeczytałam powieść graficzną Diabelski Pakt i obejrzałam filmową adaptację - więc wyobraźcie sobie jak wielkie musi być to podobieństwo) - historia o naleśnikarzu, nawiedzanego przez nieme duchy, który pomaga rozwiązywać zagadki ich śmierci.


Przez większość powieści miałam bardzo złe przeczucie, że zaraz nastąpi ten zwrot akcji, w którym okaże się, że mordercą jest ojciec bohaterki, jej wujek albo nawet sam Jay. na szczęście (lub nieszczęście) tak się nie stało i tym, który zabił okazuje się zupełnie nieznany (spotkaliśmy go raz wcześniej i od razu było wiadomo, że coś z nim nie tak) gość, na którym nam nie zależy.


Jest mi trochę przykro, jak zawsze gdy spotykam tak fenomenalny pomysł na powieść i dostaję coś nie do końca dopracowanego. Kiedy sięgnęłam po książkę w bibliotece spodziewałam się ciężkiego fantasy ze sporą dozą thrillera i mocą tajemniczości z małym pierwiastkiem romansu. A dostałam porcję średniej tajemnicy z dużą dozą romansu i rozterek sercowych, poprószonych odrobiną thrillera, który rzeczywiście trzyma w napięciu, z pierwiastkiem paranormalności, która niby jest kluczowa, ale wydaje się bardzo mało ważna.

Mam też trochę za złe tłumaczce, że tytuł powieści został tak bardzo zmieniony. Oryginalny tytuł brzmi The Body Finder, czyli Znalazczyni ciał, co według mnie doskonale podkreśla powieść. Wskazuje bezpośrednio na główną bohaterkę i daje pewne pojęcie o czym powieść będzie. Natomiast polski tytuł Ukryte kieruje uwagę na znalezione ciała dziewcząt i same zamordowane. Chociaż jeśliby się nad tym zastanowić, to może również się odnosić do skrytych uczuć pary głównych bohaterów… Może to wcale nie taki zły pomysł na tytuł. Jednak mimo wszystko tłumaczka ma za zadanie tłumaczyć, a nie dorabiać sens do całości. Podsumowując ten wątek - mam mieszane uczucia.



Kiedy zabierałam się za tę książkę, to miałam nadzieję, że to zamknięta całość, bez kontynuacji. Dowiedziałam się jednak, że to początek serii, której tłumaczenie póki co nie jest kontynuowane. Polski czytelnik więc zostaje zaintrygowany, w miarę przekonany do bohaterów, jednak porzucony bez szczerego zakończenia. Ma za to historię zakończoną na szybko, niezaspokajającą i pozostawiającą w próżni, bo przecież będzie kontynuacja, nie musimy zgłębiać przeżyć bohaterów, bo jest następny tom…


Mimo wszystkich wad podoba mi się ta powieść. Czasem sama nie rozumiem, dlaczego książki skierowane do młodzieży tak mi się podobają, jednak chyba mam lekką słabość do młodych bohaterów i przygód, które przeżywają. Brak oryginalności nie przeszkadza mi w odbiorze Ukrytych. Może też nie pomaga, ale wciąż czytało mi się to lekko i w napięciu. Miałam ochotę rzucić książką parę razy, czyli wzbudziła we mnie jakieś emocje. Więc nie jest tak bezwartościowa, jak mogłaby być. To taka moja mała teoria. Jeśli książka wywołuje w tobie jakieś emocje i sprawia, że włączasz swój umysł i starasz się dociec co zdarzy się na następnej stronie, to czas poświęcony na lekturę, nie był czasem straconym.

P.S. Powieść znalazłam w dziale Fantastyka Wypożyczalni Literatury Pięknej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz